Rozbudzone marzenie o triathlonie już na
dobre zadomowiło się w mojej głowie. Stąd też jedną z pierwszych decyzji
noworocznych stał się powrót do regularnego biegania. Przez ostatnie dwa lata
mocno zaniedbałem tę dyscyplinę, faworyzując przede wszystkim pływanie, rower i
squash’a. Postanowiłem więc, że najwyższa już pora na odbudowanie kondycji
biegowej.
Co prawda, aura styczniowa nie dopinguje do
tego, by wybrać się na trening, pomyślałem jednak, że jeśli nie zacznę biegać
od razu, to zawsze już coś będzie stawało mi na drodze. Na dobry początek
zrobiłem kilka krótkich rozbiegań w pobliskim parku, ciesząc się w duchu, że
ubiegłoroczna przeprowadzka dała mi możliwość trenowania opodal domu. Park nie
jest wprawdzie zbyt wielki, jednak jego pochyłe położenie pozwala na dobre
urozmaicenie biegu.
Niestety w beczce miodu zawsze znajdzie się
łyżka dziegciu. Otóż po kilku treningach dał o sobie znać mój nos, który w
ujemnych temperaturach zaczyna produkować wodnistą maź sączącą się z obydwu dziurek
w zawrotnym tempie. Doszedłem do wniosku, że stoją przede mną trzy rozwiązania:
albo zacznę taszczyć ze sobą pudło chusteczek, albo będę latać zasmarkany, albo
wrócę do biegania na bieżni mechanicznej. Ostatnia opcja wydała mi się
oczywiście najbardziej sensowna, zatem trzy dni temu odnowiłem mój karnet w
pobliskiej siłowni i zacząłem przebierać nogami na gumowej taśmie.
Chociaż zdecydowanie wolę biegać w terenie,
to jednak przez najbliższe miesiące lepsze będą dla mnie treningi na bieżni. Co
prawda, bez oporu wiatru wysiłek fizyczny jest tu o wiele mniejszy, a organizm
mocniej się przegrzewa, ale za to bieganie w fitness klubie pozwoli mi utrzymać
regularność treningów bez narażania się na komplikacje natury laryngologicznej.
No i jeszcze będę miał okazję powrócić na zajęcia indoor cycling! Na samą myśl
o tym, nogi aż same rwą się do pracy :)