Na debiut w zawodach biegowych namówił mnie
Przemek. Z początku oczywiście wcale nie miałem na to ochoty, głownie z dwóch
powodów. Po pierwsze, bieganie traktowałem zawsze jako niezobowiązujący dodatek
do treningów pływackich, a po drugie, moje truchtanie oscylowało zazwyczaj w
granicach 7 km, więc myśl o zawodach na dystansie 10 km wydawała mi się dość
abstrakcyjna.
Na szczęście czynników motywujących było
znacznie więcej. Doping przyjaciół, dobrze znana trasa parkowa, chęć
sprawdzenia się i rozwoju, a wreszcie myśl o przyszłym triathlonie sprawiły, że
wczoraj stanąłem na starcie Biegu Wiosennego w Parku Śląskim w Chorzowie. Pierwszy
udział w zawodach stanowił dla mnie początkowo wielki znak zapytania, nie
sądziłem jednak, że przyniesie mi aż tak wiele frajdy!
Oto jak przedstawiał się Bieg Wiosenny
oczami (i nogami) debiutanta:
START - stoimy sobie z
przyjaciółmi wmieszani w ponad 800-osobowy tłum zawodników. Żartujemy, cieszymy
się rewelacyjną pogodą, wymieniamy ostatnie uwagi. Nagle zauważamy, że
gdzieś tam z przodu coś się ruszyło. Życzymy więc sobie dobrego biegu, włączamy
stopery i niemrawo truchtamy w rytm rozpędzającej się grupy.
1-2 KM - lęk przed tłokiem
na pierwszym etapie biegu okazał się nieuzasadniony. Jest dość gęsto, ale nikt
na nikogo się nie pcha. Stopniowo każdy zaczyna wchodzić w swoje tempo.
Przypominam sobie, by się zbytnio nie spieszyć, ale i tak czuję, że biegnę
szybciej niż zwykle. Chociaż rozum podpowiada by zwolnić, to jednak robię coś
przeciwnego i sprawnie wyprzedzam kolejnych zawodników. To niesamowite, jak
daję się ponieść tłumowi, a doping stojących przy ogrodzie zoologicznym kibiców
zdaje się dodawać skrzydeł.
3 KM - najszybsi zdążyli
się już mocno wyforsować do przodu. Przede mną zrobiło się nagle jakby więcej
miejsca. Biegnę swobodnie miarowym tempem i w pewnym momencie postanawiam się
odwrócić. To, co widzę lekko mrozi mi krew w żyłach. Tuż za mną ogromna grupa
zawodników zdaje się deptać mi po piętach. Usiłuję o nich nie myśleć, ale i tak
czuję się jak ścigany zając. Wytrzymuję to napięcie i trzymam tempo przez
kolejne dwa kilometry.
4-5 KM - ostatni etap
pierwszej pętli jest bardzo przyjemny. Najpierw cudowna lekkość, gdy zbiegamy z
niewielkiego wzniesienia terenu, a później długa prosta po miękkim asfalcie tuż
obok Stadionu Śląskiego. Na półmetku entuzjastycznie wiwatują kibice, a mnie
dopada myśl, że przecież właściwie można by tutaj już skończyć. Dobiegający
skądś zapach grillowanych kiełbasek sprawia, że przez moment robi mi się
niedobrze.
6 KM - walczę z pokusą
zatrzymania się i biegnę dalej, ale czuję, że motywacja nieco mi spada.
Postanawiam znacznie zwolnić i przejść do szybkiego marszu, ale w tym momencie
widzę wśród kibiców znajomą, która przyjechała tu na rowerze, by oglądać
zawody. Dostrzega mnie i z uśmiechem macha mi ręką, więc natychmiast zbieram się
w sobie i wracam do zarzuconego na chwilę tempa. Bogu dzięki za ten
niespodziewany zastrzyk motywacji!
7-8 KM - z doświadczenia
wiem, że teraz właśnie zbliża się moment kryzysowy. W dodatku przede mną drugi
podbieg. Postanawiam wreszcie posłuchać rozumu i zwalniam tempo. Sporo mnie to
kosztuje, gdy widzę jak kolejni zawodnicy zaczynają mnie wyprzedzać, ale do
końca wzniesienia decyduję się nie przyspieszać. Chwilę później okazuje się to
mądrą decyzją, bo nagle czuję powrót sił i na ósmym kilometrze z łatwością
udaje mi się prześcignąć tych, którzy jeszcze niedawno zostawiali mnie z tyłu.
9-10
KM
- to niespodziewanie najciekawszy dla mnie moment biegu. Wszystko staje się
monotonne, a ja czuję, że biegnę coraz to wolniej. Wydaje mi się, że człapię
niemiłosiernie i zwalniam z każdym kolejnym ruchem. Tymczasem, gdy po zawodach
sprawdzam swój czas, widzę, że właśnie te dwa ostatnie kilometry przebiegłem najszybciej. Ciekawe złudzenie
psychiczne…
META - nagle okazuje
się, że to już koniec. Wiwaty kibiców, uśmiechy przyjaciół, miła pani, która
dekoruje mnie medalem. Rozglądam się wokół trochę oszołomiony. Ale jak to? To
już naprawdę finisz? Rzeczywiście ukończyłem pierwsze w życiu zawody? Przecież
jestem tak rozpędzony, że chce mi się biec dalej… Chwilę potem w gronie
przyjaciół składamy sobie gratulacje, popijamy napój izotoniczny, robimy
pamiątkowe fotki. Wreszcie ktoś mówi: a wiecie, że za miesiąc w Katowicach
będzie Bieg Uliczny imienia W. Korfantego? Patrzymy na siebie z uśmiechem i
porozumiewawczo milczymy, czując, że chyba na dobre połknęliśmy biegowego
bakcyla…