24 marca 2014

Bieg Wiosenny, 23 III 2014



Na debiut w zawodach biegowych namówił mnie Przemek. Z początku oczywiście wcale nie miałem na to ochoty, głownie z dwóch powodów. Po pierwsze, bieganie traktowałem zawsze jako niezobowiązujący dodatek do treningów pływackich, a po drugie, moje truchtanie oscylowało zazwyczaj w granicach 7 km, więc myśl o zawodach na dystansie 10 km wydawała mi się dość abstrakcyjna.
Na szczęście czynników motywujących było znacznie więcej. Doping przyjaciół, dobrze znana trasa parkowa, chęć sprawdzenia się i rozwoju, a wreszcie myśl o przyszłym triathlonie sprawiły, że wczoraj stanąłem na starcie Biegu Wiosennego w Parku Śląskim w Chorzowie. Pierwszy udział w zawodach stanowił dla mnie początkowo wielki znak zapytania, nie sądziłem jednak, że przyniesie mi aż tak wiele frajdy!
Oto jak przedstawiał się Bieg Wiosenny oczami (i nogami) debiutanta:
START - stoimy sobie z przyjaciółmi wmieszani w ponad 800-osobowy tłum zawodników. Żartujemy, cieszymy się rewelacyjną pogodą, wymieniamy ostatnie uwagi. Nagle zauważamy, że gdzieś tam z przodu coś się ruszyło. Życzymy więc sobie dobrego biegu, włączamy stopery i niemrawo truchtamy w rytm rozpędzającej się grupy.
1-2 KM - lęk przed tłokiem na pierwszym etapie biegu okazał się nieuzasadniony. Jest dość gęsto, ale nikt na nikogo się nie pcha. Stopniowo każdy zaczyna wchodzić w swoje tempo. Przypominam sobie, by się zbytnio nie spieszyć, ale i tak czuję, że biegnę szybciej niż zwykle. Chociaż rozum podpowiada by zwolnić, to jednak robię coś przeciwnego i sprawnie wyprzedzam kolejnych zawodników. To niesamowite, jak daję się ponieść tłumowi, a doping stojących przy ogrodzie zoologicznym kibiców zdaje się dodawać skrzydeł.
3 KM - najszybsi zdążyli się już mocno wyforsować do przodu. Przede mną zrobiło się nagle jakby więcej miejsca. Biegnę swobodnie miarowym tempem i w pewnym momencie postanawiam się odwrócić. To, co widzę lekko mrozi mi krew w żyłach. Tuż za mną ogromna grupa zawodników zdaje się deptać mi po piętach. Usiłuję o nich nie myśleć, ale i tak czuję się jak ścigany zając. Wytrzymuję to napięcie i trzymam tempo przez kolejne dwa kilometry.
4-5 KM - ostatni etap pierwszej pętli jest bardzo przyjemny. Najpierw cudowna lekkość, gdy zbiegamy z niewielkiego wzniesienia terenu, a później długa prosta po miękkim asfalcie tuż obok Stadionu Śląskiego. Na półmetku entuzjastycznie wiwatują kibice, a mnie dopada myśl, że przecież właściwie można by tutaj już skończyć. Dobiegający skądś zapach grillowanych kiełbasek sprawia, że przez moment robi mi się niedobrze.
6 KM - walczę z pokusą zatrzymania się i biegnę dalej, ale czuję, że motywacja nieco mi spada. Postanawiam znacznie zwolnić i przejść do szybkiego marszu, ale w tym momencie widzę wśród kibiców znajomą, która przyjechała tu na rowerze, by oglądać zawody. Dostrzega mnie i z uśmiechem macha mi ręką, więc natychmiast zbieram się w sobie i wracam do zarzuconego na chwilę tempa. Bogu dzięki za ten niespodziewany zastrzyk motywacji!
7-8 KM - z doświadczenia wiem, że teraz właśnie zbliża się moment kryzysowy. W dodatku przede mną drugi podbieg. Postanawiam wreszcie posłuchać rozumu i zwalniam tempo. Sporo mnie to kosztuje, gdy widzę jak kolejni zawodnicy zaczynają mnie wyprzedzać, ale do końca wzniesienia decyduję się nie przyspieszać. Chwilę później okazuje się to mądrą decyzją, bo nagle czuję powrót sił i na ósmym kilometrze z łatwością udaje mi się prześcignąć tych, którzy jeszcze niedawno zostawiali mnie z tyłu.
9-10 KM - to niespodziewanie najciekawszy dla mnie moment biegu. Wszystko staje się monotonne, a ja czuję, że biegnę coraz to wolniej. Wydaje mi się, że człapię niemiłosiernie i zwalniam z każdym kolejnym ruchem. Tymczasem, gdy po zawodach sprawdzam swój czas, widzę, że właśnie te dwa ostatnie kilometry przebiegłem najszybciej. Ciekawe złudzenie psychiczne…
META - nagle okazuje się, że to już koniec. Wiwaty kibiców, uśmiechy przyjaciół, miła pani, która dekoruje mnie medalem. Rozglądam się wokół trochę oszołomiony. Ale jak to? To już naprawdę finisz? Rzeczywiście ukończyłem pierwsze w życiu zawody? Przecież jestem tak rozpędzony, że chce mi się biec dalej… Chwilę potem w gronie przyjaciół składamy sobie gratulacje, popijamy napój izotoniczny, robimy pamiątkowe fotki. Wreszcie ktoś mówi: a wiecie, że za miesiąc w Katowicach będzie Bieg Uliczny imienia W. Korfantego? Patrzymy na siebie z uśmiechem i porozumiewawczo milczymy, czując, że chyba na dobre połknęliśmy biegowego bakcyla…

4 komentarze:

  1. Gratuluję debiutu :) Dałeś bez problemu radę!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, że od początku we mnie wierzyłeś!

      Usuń
  2. Widzimy się na Korfantym. af

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to niespodzianka! Cieszę się ogromnie. Nawet jeśli to "widzenie się" będzie polegało na tym, że to ja będę widział gdzieś w oddali Twoje plecy :)

      Usuń