Biegowego bakcyla połknąłem już na dobre.
Po udanym debiucie w Parku Śląskim, tym razem stanąłem wraz z Przemkiem na
linii startu XXI Biegu Ulicznego imienia Wojciecha Korfantego. Oprócz samej
przyjemności biegania i chęci sprawdzenia się, dodatkową motywację stanowił
fakt, że trasa tych zawodów prowadzi dosłownie pod moimi oknami. Jak się
okazało, mieszkam dokładnie na półmetku biegu pomiędzy centrum Katowic, a
parkiem w Siemianowicach Śląskich.
W ubiegłym miesiącu na mój debiutancki Bieg
Wiosenny oczekiwałem z radosną ekscytacją. Do drugich zawodów podchodziłem z
kolei ze sporą dawką niepewności. Chociaż dystans 10 km nie stanowi dla mnie
większego problemu, to jednak nie miałem nigdy okazji przetestować całej trasy
Biegu Korfantego. Wcześniej pokonywałem od czasu do czasu jedynie
dwukilometrowy fragment z domu do szkoły, w której pracuję. Nastawiłem się więc
na spokojny bieg bez szarżowania i od razu wybiłem sobie z głowy myśli o
poprawianiu własnej życiówki.
Gdybym miał podsumować te zawody w dwóch
słowach, to brzmiały by one: „pod górkę”. I to zarówno dosłownie, jak i w
przenośni. Po pierwsze, trasa wiodąca z katowickiego Placu Sejmu Śląskiego do
Parku Pszczelnik w Siemianowicach Śląskich to w większości ciągły podbieg. Po drugie,
zawody te okazały się dla mnie sporym wyzwaniem psychicznym. Ale zacznijmy po
kolei.
Na
miejsce startu przyjechaliśmy z ponad godzinnym wyprzedzeniem, by w biurze odebrać
pakiety. Wokół rozstawionych na placu namiotów kłębił się potężny tłum zawodników,
a wydawanie numerów szło dość powoli i chaotyczne. Jak na złość zaczął jeszcze
padać deszcz. Mimo wszystko nie traciliśmy dobrego humoru i czas do rozpoczęcia
biegu poświęciliśmy na lekką rozgrzewkę. W końcu o 11:00 ruszyliśmy.
Początek trasy nie był zbyt komfortowy.
Biegło się ciężko nie tylko ze względu na mocne zagęszczenie zawodników, ale
przede wszystkim z powodu kilku skrętów w niezbyt szerokie, zastawione autami
uliczki. Mniej więcej na drugim kilometrze tłum w końcu nieco się rozrzedził i
w tym właśnie momencie uświadomiłem sobie, że biegnę zbyt szybo. Zerknąłem na
pulsometr i z przerażeniem stwierdziłem, że jeśli nadal będę poruszał się w tym
tempie, to nie dotrwam do końca! A tymczasem moje nogi za nic nie chciały
posłuchać głowy i dalej pruły naprzód w złapanym na początku rytmie. Zacząłem
się denerwować, że złamię się na którymś z podbiegów.
Tymczasem moją uwagę odciągnął numerek
startowy, który zaczął się odklejać od stroju. Nie był to zresztą tylko mój
problem, bo wielu zawodników zdążyło już zgubić swoje numery, których coraz to
więcej poniewierało się na trasie biegu. Kilka prób ponownego przyklejenia
numeru i utrzymania go na jednej agrafce (minus dla organizatorów!) nie zdało
się na nic. W końcu tuż pod budynkami Uniwersytetu Śląskiego zdecydowałem się
na zerwanie go i schowanie do kieszeni. Wtedy też udało mi się wreszcie
zwolnić, tym bardziej, że przed Spodkiem zaczynał się ostry podbieg w stronę
Wełnowca.
Pomimo obaw, czwarty i piąty kilometr pnące
się mocno pod górę nie były tak trudne. Na półmetku, tuż obok kościoła
wypatrzyłem czteroosobową grupę znajomych, którzy wyszli mnie dopingować. Ten
mały zastrzyk radości natychmiast dodał mi energii i znów udało mi się
przyspieszyć. Nie sądziłem jednak, że teraz czekać mnie będzie najgorszy etap
biegu. Właśnie ten odcinek trasy, który znałem najlepiej z biegów między domem
a szkołą, okazał się najtrudniejszy. Pewnie dlatego, że niepostrzeżenie na
niebie pojawiło się słońce, a nagrzewający się szybko asfalt sprawił, że
zrobiło się parno i nieprzyjemnie. Dostałem mocnej zadyszki i straciłem rytm
biegu, posuwając się dzikimi zrywami, a później mocno zwalniając.
Męka skończyła się po osiągnięciu siódmego
kilometra przy szkole. Trasa przed centrum Siemianowic wreszcie zaczęła opadać
w dół, a do tego nagle się ochłodziło. Zacząłem biec z większą swobodą i nawet
spory podbieg na wiadukt nie zdołał mnie już zniechęcić. Wiedziałem, że do mety
jest już blisko i zmobilizowałem jeszcze ostatnie rezerwy, by znowu
przyspieszyć. Chociaż nie liczyłem na dobry wynik, to jednak okazało się, że
pobiegłem… o 2 sekundy szybciej niż miesiąc temu. Biorąc pod uwagę fakt, że
trasa była tym razem trudniejsza, mogę czuć się całkiem zadowolony.
Bieg Korfantego przyniósł mi przede
wszystkim ważną lekcję. Muszę nie tylko pracować nad kondycją, ale przede
wszystkim nauczyć się słuchać swojego organizmu i dostosowywać bieg do własnych
możliwości. Zbyt szybkie tempo na starcie zaowocowało przemęczeniem na dalszych
kilometrach i przełożyło się na bardzo duże wyczerpanie psychiczne. Tak, czy
inaczej odbieram to jako ważne doświadczenie w doskonaleniu warsztatu biegacza.
Hmmm… to kiedy następne zawody?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz