30 kwietnia 2014

XXI Bieg Korfantego, 26 IV 2014



Biegowego bakcyla połknąłem już na dobre. Po udanym debiucie w Parku Śląskim, tym razem stanąłem wraz z Przemkiem na linii startu XXI Biegu Ulicznego imienia Wojciecha Korfantego. Oprócz samej przyjemności biegania i chęci sprawdzenia się, dodatkową motywację stanowił fakt, że trasa tych zawodów prowadzi dosłownie pod moimi oknami. Jak się okazało, mieszkam dokładnie na półmetku biegu pomiędzy centrum Katowic, a parkiem w Siemianowicach Śląskich.
W ubiegłym miesiącu na mój debiutancki Bieg Wiosenny oczekiwałem z radosną ekscytacją. Do drugich zawodów podchodziłem z kolei ze sporą dawką niepewności. Chociaż dystans 10 km nie stanowi dla mnie większego problemu, to jednak nie miałem nigdy okazji przetestować całej trasy Biegu Korfantego. Wcześniej pokonywałem od czasu do czasu jedynie dwukilometrowy fragment z domu do szkoły, w której pracuję. Nastawiłem się więc na spokojny bieg bez szarżowania i od razu wybiłem sobie z głowy myśli o poprawianiu własnej życiówki.
Gdybym miał podsumować te zawody w dwóch słowach, to brzmiały by one: „pod górkę”. I to zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Po pierwsze, trasa wiodąca z katowickiego Placu Sejmu Śląskiego do Parku Pszczelnik w Siemianowicach Śląskich to w większości ciągły podbieg. Po drugie, zawody te okazały się dla mnie sporym wyzwaniem psychicznym. Ale zacznijmy po kolei.
Na miejsce startu przyjechaliśmy z ponad godzinnym wyprzedzeniem, by w biurze odebrać pakiety. Wokół rozstawionych na placu namiotów kłębił się potężny tłum zawodników, a wydawanie numerów szło dość powoli i chaotyczne. Jak na złość zaczął jeszcze padać deszcz. Mimo wszystko nie traciliśmy dobrego humoru i czas do rozpoczęcia biegu poświęciliśmy na lekką rozgrzewkę. W końcu o 11:00 ruszyliśmy.


Początek trasy nie był zbyt komfortowy. Biegło się ciężko nie tylko ze względu na mocne zagęszczenie zawodników, ale przede wszystkim z powodu kilku skrętów w niezbyt szerokie, zastawione autami uliczki. Mniej więcej na drugim kilometrze tłum w końcu nieco się rozrzedził i w tym właśnie momencie uświadomiłem sobie, że biegnę zbyt szybo. Zerknąłem na pulsometr i z przerażeniem stwierdziłem, że jeśli nadal będę poruszał się w tym tempie, to nie dotrwam do końca! A tymczasem moje nogi za nic nie chciały posłuchać głowy i dalej pruły naprzód w złapanym na początku rytmie. Zacząłem się denerwować, że złamię się na którymś z podbiegów.
Tymczasem moją uwagę odciągnął numerek startowy, który zaczął się odklejać od stroju. Nie był to zresztą tylko mój problem, bo wielu zawodników zdążyło już zgubić swoje numery, których coraz to więcej poniewierało się na trasie biegu. Kilka prób ponownego przyklejenia numeru i utrzymania go na jednej agrafce (minus dla organizatorów!) nie zdało się na nic. W końcu tuż pod budynkami Uniwersytetu Śląskiego zdecydowałem się na zerwanie go i schowanie do kieszeni. Wtedy też udało mi się wreszcie zwolnić, tym bardziej, że przed Spodkiem zaczynał się ostry podbieg w stronę Wełnowca.
Pomimo obaw, czwarty i piąty kilometr pnące się mocno pod górę nie były tak trudne. Na półmetku, tuż obok kościoła wypatrzyłem czteroosobową grupę znajomych, którzy wyszli mnie dopingować. Ten mały zastrzyk radości natychmiast dodał mi energii i znów udało mi się przyspieszyć. Nie sądziłem jednak, że teraz czekać mnie będzie najgorszy etap biegu. Właśnie ten odcinek trasy, który znałem najlepiej z biegów między domem a szkołą, okazał się najtrudniejszy. Pewnie dlatego, że niepostrzeżenie na niebie pojawiło się słońce, a nagrzewający się szybko asfalt sprawił, że zrobiło się parno i nieprzyjemnie. Dostałem mocnej zadyszki i straciłem rytm biegu, posuwając się dzikimi zrywami, a później mocno zwalniając.
Męka skończyła się po osiągnięciu siódmego kilometra przy szkole. Trasa przed centrum Siemianowic wreszcie zaczęła opadać w dół, a do tego nagle się ochłodziło. Zacząłem biec z większą swobodą i nawet spory podbieg na wiadukt nie zdołał mnie już zniechęcić. Wiedziałem, że do mety jest już blisko i zmobilizowałem jeszcze ostatnie rezerwy, by znowu przyspieszyć. Chociaż nie liczyłem na dobry wynik, to jednak okazało się, że pobiegłem… o 2 sekundy szybciej niż miesiąc temu. Biorąc pod uwagę fakt, że trasa była tym razem trudniejsza, mogę czuć się całkiem zadowolony.
Bieg Korfantego przyniósł mi przede wszystkim ważną lekcję. Muszę nie tylko pracować nad kondycją, ale przede wszystkim nauczyć się słuchać swojego organizmu i dostosowywać bieg do własnych możliwości. Zbyt szybkie tempo na starcie zaowocowało przemęczeniem na dalszych kilometrach i przełożyło się na bardzo duże wyczerpanie psychiczne. Tak, czy inaczej odbieram to jako ważne doświadczenie w doskonaleniu warsztatu biegacza. Hmmm… to kiedy następne zawody?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz