16 czerwca 2014

III Bieg Tarnogórski, 14 VI 2014



„Zaskoczenie” to chyba najlepsze słowo, którym mógłbym opisać sobotnie zawody biegowe w Tarnowskich Górach. Ilość niespodzianek, jaka mnie na nich spotkała, stanowczo przerosła moje oczekiwania. A te - przyznajmy - były dość skromne. Przede wszystkim, ostatnio nie czułem się w formie i żadną miarą nie nastawiałem się na poprawę własnych wyników. Ot, chciałem po prostu dla zwykłej przyjemności biegania wziąć udział w kolejnych zawodach i miło spędzić czas w sielskich okolicznościach przyrody tarnogórskiego parku miejskiego. Jak miało się okazać, zaskoczyła mnie tam nie tylko własna forma i wynik biegu, ale też i owe okoliczności, którym raczej daleko było do sielskich…
Do Tarnowskich Gór wybrałem się ze sporym wyprzedzeniem, zabierając po drodze z Katowic Tomka i Przemka. Pomimo objazdu w Radzionkowie, udało nam się dotrzeć na miejsce dość wcześnie. Dzięki temu spokojnie mogliśmy zapoznać się z terenem, odebrać pakiety startowe z biura zawodów i w piknikowej atmosferze oczekiwać na rozpoczęcie zawodów. Jednak bardzo szybko okazało się, że III Bieg Tarnogórski zafunduje nam kilka sporych niespodzianek.
Zaskoczenie 1: aura. Pogoda zapowiadała się najpierw całkiem niezła. Po upałach na początku tygodnia i sporych deszczach w jego drugiej połowie, sobota miała być tylko lekko zachmurzona, czyli wręcz idealna do biegania. Jakież było więc nasze zaskoczenie, gdy 40 minut przed rozpoczęciem zawodów usłyszeliśmy nagły grzmot. Niebo w jednej chwili pokryło się ciemnymi chmurami, z których momentalnie lunął rzęsisty deszcz. Gwałtowna burza z gradobiciem zmiotła nas natychmiast pod rozstawione dokoła namioty, choć siła lejących się z nieba strumieni była tak wielka, że w kilku miejscach musieliśmy podtrzymywać lekkie konstrukcje zadaszeń, by nie spadły nam one na głowę. Wodny armageddon trwał co prawda tylko jakieś dziesięć minut, jednak jego przejście nie tylko mocno podminowało niektóre odcinki trasy, ale też skutecznie przemoczyło wszystkim buty biegowe.
Zaskoczenie 2: trasa. Park miejski w Tarnowskich Górach jest stosunkowo niewielki, zatem organizatorzy zawodów wyznaczyli 10-kilometrowy dystans na pętli o długości 2,5 km. Już pierwsze okrążenie przekonało nas o wyjątkowym urozmaiceniu trasy. Wystartowaliśmy na nawierzchni asfaltowej, jednak spora część biegu wiodła ścieżkami o miękkim podłożu. Po drodze czekało nas kilka ostrych zakrętów i trochę niewielkich podbiegów. Największą niespodzianką były, rzecz jasna, pojawiające się znienacka kałuże i błoto. Gwałtowne hamowanie niektórych zawodników i usilne próby wyminięcia tych mokrych zasadzek na niewiele się zdawały i wszyscy bez wyjątku zdrowo się schlapali. Przemek trochę narzekał, że przełajowy charakter trasy nie pozwalał mu złapać równego tempa, mnie jednak biegło się całkiem przyjemnie.
Zaskoczenie 3: ludzie. Imprezy biegowe sprzyjają nie tylko rywalizacji, ale są też okazją do miłego spędzenia czasu w towarzystwie innych zawodników. Środowisko biegaczy jest bardzo radosne i z łatwością można podłapać trochę nowych kontaktów. Oczywiście zdarzają się również dość dziwaczne zachowania niektórych osób. Najpierw na trasie zaskoczyła mnie pewna dziewczyna, która przez pewien czas biegła nieco przede mną. Za jednym z zakrętów nagle zatrzymała się na samym środku, by… poprawić wysuwającą się spinkę do włosów. Cud jakiś sprawił, że udało mi się nie wkomponować w jej plecy i mimo błota sprawnie ją ominąć. Drugie kuriozum stanowił za to starszy pan, który dwukrotnie próbował wyprzedzić mnie tuż przed stromym i błotnistym podbiegiem. Najpierw przemykał obok mnie kurcgalopkiem, po czym wycieńczony zdobyciem wzniesienia zatrzymywał się na jego szczycie, skazując mnie na szybki uskok i wpadnięcie w krzaki… Tak czy inaczej, te osobliwe zachowania nie wytrąciły mnie z równowagi, a tylko nadały smaczku zawodom.
I wreszcie zaskoczenie 4: tempo i wynik. Tym razem podszedłem do biegu na luzie i bez żadnego napinania się na życiówkę. Postanowiłem też stanowczo trzymać się własnego tempa biegu, by nie dać się porwać szybszym zawodnikom. I wreszcie mi się udało! Przez cały czas słuchałem samego siebie i nie wystrzelałem się od razu z zapasów energii. Ku własnemu zdumieniu, utrzymywane przeze mnie tempo i tak było większe niż na treningach, a dane z Garmina napawały mnie tak dobrym humorem, że na ostatniej prostej wystrzeliłem sprintem do mety, by urwać jeszcze co nieco z niespodziewanie dobrego wyniku. Mój nowy rekord na 10 km wynosi więc od soboty 55:48 (netto: 55:19) i wiem, że dla poważnych biegaczy taki wynik to jest śmiech na sali. Ale biorąc pod uwagę fakt, że od ostatnich zawodów udało mi się urwać na tym dystansie aż 6 minut, to chyba jednak należy mi się małe standing ovation. To tyle w temacie :)

2 komentarze:

  1. Gratuluję życióweczki :) a takie niespodzianki są super!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki wielkie! Te niespodzianki to doskonała motywacja do dalszych biegów :)

      Usuń