„Zaskoczenie” to chyba najlepsze słowo,
którym mógłbym opisać sobotnie zawody biegowe w Tarnowskich Górach. Ilość
niespodzianek, jaka mnie na nich spotkała, stanowczo przerosła moje
oczekiwania. A te - przyznajmy - były dość skromne. Przede wszystkim, ostatnio
nie czułem się w formie i żadną miarą nie nastawiałem się na poprawę własnych
wyników. Ot, chciałem po prostu dla zwykłej przyjemności biegania wziąć udział
w kolejnych zawodach i miło spędzić czas w sielskich okolicznościach przyrody
tarnogórskiego parku miejskiego. Jak miało się okazać, zaskoczyła mnie tam nie
tylko własna forma i wynik biegu, ale też i owe okoliczności, którym raczej
daleko było do sielskich…
Do Tarnowskich Gór wybrałem się ze sporym
wyprzedzeniem, zabierając po drodze z Katowic Tomka i Przemka. Pomimo objazdu w
Radzionkowie, udało nam się dotrzeć na miejsce dość wcześnie. Dzięki temu
spokojnie mogliśmy zapoznać się z terenem, odebrać pakiety startowe z biura
zawodów i w piknikowej atmosferze oczekiwać na rozpoczęcie zawodów. Jednak
bardzo szybko okazało się, że III Bieg Tarnogórski zafunduje nam kilka sporych
niespodzianek.
Zaskoczenie
1: aura. Pogoda
zapowiadała się najpierw całkiem niezła. Po upałach na początku tygodnia i
sporych deszczach w jego drugiej połowie, sobota miała być tylko lekko
zachmurzona, czyli wręcz idealna do biegania. Jakież było więc nasze
zaskoczenie, gdy 40 minut przed rozpoczęciem zawodów usłyszeliśmy nagły grzmot.
Niebo w jednej chwili pokryło się ciemnymi chmurami, z których momentalnie
lunął rzęsisty deszcz. Gwałtowna burza z gradobiciem zmiotła nas natychmiast
pod rozstawione dokoła namioty, choć siła lejących się z nieba strumieni była
tak wielka, że w kilku miejscach musieliśmy podtrzymywać lekkie konstrukcje
zadaszeń, by nie spadły nam one na głowę. Wodny armageddon trwał co prawda
tylko jakieś dziesięć minut, jednak jego przejście nie tylko mocno podminowało
niektóre odcinki trasy, ale też skutecznie przemoczyło wszystkim buty biegowe.
Zaskoczenie
2: trasa. Park
miejski w Tarnowskich Górach jest stosunkowo niewielki, zatem organizatorzy
zawodów wyznaczyli 10-kilometrowy dystans na pętli o długości 2,5 km. Już
pierwsze okrążenie przekonało nas o wyjątkowym urozmaiceniu trasy.
Wystartowaliśmy na nawierzchni asfaltowej, jednak spora część biegu wiodła
ścieżkami o miękkim podłożu. Po drodze czekało nas kilka ostrych zakrętów i
trochę niewielkich podbiegów. Największą niespodzianką były, rzecz jasna,
pojawiające się znienacka kałuże i błoto. Gwałtowne hamowanie niektórych
zawodników i usilne próby wyminięcia tych mokrych zasadzek na niewiele się
zdawały i wszyscy bez wyjątku zdrowo się schlapali. Przemek trochę narzekał, że
przełajowy charakter trasy nie pozwalał mu złapać równego tempa, mnie jednak
biegło się całkiem przyjemnie.
Zaskoczenie
3: ludzie.
Imprezy biegowe sprzyjają nie tylko rywalizacji, ale są też okazją do miłego
spędzenia czasu w towarzystwie innych zawodników. Środowisko biegaczy jest
bardzo radosne i z łatwością można podłapać trochę nowych kontaktów. Oczywiście
zdarzają się również dość dziwaczne zachowania niektórych osób. Najpierw na
trasie zaskoczyła mnie pewna dziewczyna, która przez pewien czas biegła nieco
przede mną. Za jednym z zakrętów nagle zatrzymała się na samym środku, by…
poprawić wysuwającą się spinkę do włosów. Cud jakiś sprawił, że udało mi się
nie wkomponować w jej plecy i mimo błota sprawnie ją ominąć. Drugie kuriozum
stanowił za to starszy pan, który dwukrotnie próbował wyprzedzić mnie tuż przed
stromym i błotnistym podbiegiem. Najpierw przemykał obok mnie kurcgalopkiem, po
czym wycieńczony zdobyciem wzniesienia zatrzymywał się na jego szczycie,
skazując mnie na szybki uskok i wpadnięcie w krzaki… Tak czy inaczej, te
osobliwe zachowania nie wytrąciły mnie z równowagi, a tylko nadały smaczku
zawodom.
I
wreszcie zaskoczenie 4: tempo i wynik. Tym
razem podszedłem do biegu na luzie i bez żadnego napinania się na życiówkę.
Postanowiłem też stanowczo trzymać się własnego tempa biegu, by nie dać się
porwać szybszym zawodnikom. I wreszcie mi się udało! Przez cały czas słuchałem
samego siebie i nie wystrzelałem się od razu z zapasów energii. Ku własnemu
zdumieniu, utrzymywane przeze mnie tempo i tak było większe niż na treningach,
a dane z Garmina napawały mnie tak dobrym humorem, że na ostatniej prostej
wystrzeliłem sprintem do mety, by urwać jeszcze co nieco z niespodziewanie
dobrego wyniku. Mój nowy rekord na 10 km wynosi więc od soboty 55:48 (netto:
55:19) i wiem, że dla poważnych biegaczy taki wynik to jest śmiech na sali. Ale
biorąc pod uwagę fakt, że od ostatnich zawodów udało mi się urwać na tym
dystansie aż 6 minut, to chyba jednak należy mi się małe standing ovation. To tyle w temacie :)
Gratuluję życióweczki :) a takie niespodzianki są super!!
OdpowiedzUsuńDzięki wielkie! Te niespodzianki to doskonała motywacja do dalszych biegów :)
Usuń