24 stycznia 2014

„Zbieranie basenów”



Przypomniałem sobie niedawno powieść i film „Życie Pi”. W historii bohatera pojawia się w pewnym momencie postać przyszywanego wuja Mamaji, który był wyczynowym pływakiem. Jego zamiłowanie do sportów wodnych przejawiało się m.in. w dość oryginalnym hobby. Jak wspomina Pi: podróżnicy zbierają widokówki albo kubki przywiezione z wypraw, ale nie Mamaji. On zbiera baseny. Pływa w każdym basenie, jaki napotka.
W osobliwej kolekcji wujka Mamaji szczególne miejsce zajmowało paryskie kąpielisko Piscine Molitor: prawdziwa chluba Paryża, perła w koronie jego basenów, a właściwie kąpielisk całego cywilizowanego świata. Był to basen, którym mogliby się rozkoszować bogowie. Działał tam najlepszy klub pływacki w Paryżu. Kąpielisko składało się z dwóch basenów, krytego i otwartego. Oba miały rozmiary małych oceanów. Basen kryty miał zawsze dwa tory zarezerwowane dla pływaków, którzy chcieli pokonywać długie dystanse. Woda była tak czysta i przejrzysta, że można ją było wykorzystać do parzenia porannej kawy.
Opisana w książce i pokazana w filmie pasja wuja Mamaji nie jest mi obca. Od wielu już lat, kiedy planuję swoje wyjazdy i urlopy, sprawdzam gdzie znajduje się najbliższy dostępny basen, a kąpielówki są pierwszą rzeczą, którą pakuję do torby podróżnej. Ten zwyczaj „kolekcjonowania basenów” wcielałem właśnie w życie kilka dni temu, podczas krótkiego wypadu do Warszawy. Już wcześniej znalazłem na mapie stolicy dwie pływalnie, które teraz udało mi się odwiedzić.
Pierwszy z obiektów znajdował się dość blisko mojego lokum na Mokotowie i był to Wodny Park zwany potocznie „Warszawianką”. To kąpielisko zrobiło na mnie ogromne wrażenie nie tyle swoją nowoczesnością, ile przepięknym basenem olimpijskim. Wszelkie atrakcje rekreacyjno-saunowe były niczym w porównaniu z możliwością pływania w tym dziesięciotorowym basenie o długości 50 metrów, a prawdziwą perełką był tor wydzielony specjalnie dla osób szybko pływających.
Drugi z odwiedzonych przeze mnie obiektów prezentował się już znacznie skromniej. Ośrodek „Inflancka” jest mocno nadgryziony zębem czasu, co zbytnio nie dziwi, biorąc pod uwagę fakt, że jego historia sięga lat 60-tych ubiegłego wieku. Jednak i tu, bez względu na niższy standard, miałem przyjemność pływania w niecce o długości 50 metrów, co doskonale kompensowało pozostałe niedogodności.
Obydwa te kąpieliska dołączam zatem do prywatnej „kolekcji basenów” i obiektów, które warto odwiedzić w podróży, tym bardziej, że na mapie Polski wciąż nie tak łatwo znaleźć ogólnodostępne pływalnie o olimpijskich rozmiarach.

16 stycznia 2014

Trzy zastrzyki motywacji



Radość, jaką daje mi pływanie, jest głównym elementem zachęcającym mnie do regularnych wypadów na basen. Uświadomiłem sobie jednak ostatnio, że zapał w podejmowaniu kolejnych treningów, może zostać jeszcze bardziej rozpalony, dzięki dodatkowym zastrzykom motywacyjnym. W tym miesiącu znalazłem już trzy takie bodźce:
1. Wyznaczenie nowego celu. Samo pływanie dla frajdy było dla mnie do tej pory wystarczającym powodem regularnych odwiedzin na basenie. Jednak opisywany przeze mnie ostatnio pomysł Przemka, by spróbować zmierzyć się z triathlonem, natychmiast podniósł poziom mojej pływackiej motywacji. Taki cel, mimo, iż na razie bardzo odległy, niesłychanie determinuje do jeszcze większej regularności i wytrwałości w trenowaniu. Obok przyjemności pływania dodatkowym motywatorem jest teraz także ogólne podniesienie kondycji fizycznej potrzebnej w realizacji nowego postanowienia.
2. Towarzystwo. Pływanie jest raczej sportem dla samotników, a indywidualne pokonywanie kolejnych długości może być dla wielu nużące. Swoją pasją pływacką próbowałem zarazić już kilku znajomych, jednak żaden z nich nie okazał się wystarczająco wytrwały i po kilku wspólnych wypadach na basen, zazwyczaj sobie odpuszczał. A tymczasem na początku roku, zupełnym przypadkiem poznałem kolegę z mojej dzielnicy, który od kilku lat pływa z regularnością zbliżoną do mojej. Spotkanie dwóch pasjonatów oczywiście poskutkowało podjęciem wspólnych treningów. A jako, że Łukasz pokonuje nieco dłuższe dystanse, zatem i ja od razu zmobilizowałem się do podjęcia większego wysiłku. Ta „towarzyska” dawka motywacji sprawiła, że wyciągam już 2,70 km na godzinę.
3. Monitoring postępu. Pływanie było dla mnie dotąd jedynie ulubioną formą spędzania wolnego czasu, dlatego też nigdy nie stanowiło formy konkurowania z kimkolwiek. Dalej uważam, że pływam przede wszystkim dla siebie, jednak dyskretnego bakcyla rywalizacji zaszczepił mi Łukasz, który zachęcił mnie do monitorowania swoich postępów przez Endomondo. Do tej pory korzystałem z tej aplikacji dość okazjonalnie, zazwyczaj tylko podczas jazdy rowerem. Od nowego roku jednak zacząłem regularnie odnotowywać tam wszystkie treningi, a możliwość porównania swoich rezultatów z osiągnięciami znajomych, działa bardzo motywująco.

5 stycznia 2014

Uśpione marzenia



Każdy z nas nosi w sobie ukryte głęboko marzenia. Takie cichutkie myśli o celach, które zdają się być dla nas zbyt śmiałe, niedosiężne, czy wręcz nierealne. Pielęgnujemy je zatem w skrytości serca, nie potrafiąc uwierzyć, że wprowadzenie ich w życie mogłoby stać się dla nas możliwe. Niejednokrotnie brak nam nawet odwagi, by wypowiedzieć je na głos. A przecież właśnie od tego może się zacząć w naszym życiu prawdziwa przygoda.
Przekonałem się o tym już raz, kilka lat temu. Od dawna moim uśpionym marzeniem było przejście słynnego Camino de Santiago. Jednak myśl o wyprawie hiszpańską drogą świętego Jakuba wydawała mi się pomysłem zbyt trudnym, przerastającym moje piechurskie możliwości. Punktem przełomowym stała się rozmowa z kolegą, któremu przypadkiem wspomniałem o tym właśnie uśpionym marzeniu. Okazało się, że on także nosi w sobie podobne pragnienie i dosłownie w przeciągu kilku minut ożywionego dialogu podjęliśmy decyzję o wspólnym wyruszeniu na wyprawę Camino. Dokładnie rok później, w ciągu zaledwie osiemnastu dni udało nam się pokonać pieszo szlak o długości 500 km, prowadzący z Burgos do Santiago de Compostela. Od tamtej pory wiem już, że warto budzić z letargu nawet najbardziej skryte i pozornie nierealne marzenia.
Piszę o tym nie bez kozery, bo nowy rok niespodziewanie zaczął się od rozbudzenia kolejnego z głęboko ukrytych pragnień. Wszystko zaczęło się od spotkania z dawnym kolegą z liceum. Widujemy się raczej nieczęsto, ale kiedy już pojawi nam się okazja na dłuższy meeting, wtedy skwapliwie ją wykorzystujemy. Tym razem rozmowa zeszła nam jakoś na aktywność fizyczną. Przemek na co dzień sporo biega, ja z kolei niemal każdą wolną chwilę spędzam na basenie. I tak, od słowa do słowa, doszliśmy do zaskakującego odkrycia, że obydwaj nosimy w sobie ukryte marzenie, by sprawdzić się w triathlonie. Kiedy Przemek pierwszy o tym wspomniał, wprost nie mogłem uwierzyć własnym uszom, a zakopane gdzieś głęboko pragnienie natychmiast zaczęło we mnie kiełkować i przybierać postać nieśmiałej myśli, że przecież nie jest to chyba niemożliwe. Pomysł Przemka, by przed czterdziestką spróbować swoich sił w triathlonie niespodziewanie stał się celem, do którego chyba wspólnie zaczniemy się w tym roku przymierzać.
Wygląda na to, że na początek czeka mnie w tym roku powrót do bardziej regularnego biegania…

30 grudnia 2013

You can’t put limit on anything



W najśmielszych nawet marzeniach nie przypuszczałem, że założenie zrobione na początku roku uda mi się zrealizować z tak sporym naddatkiem. Przypomnę, że kiedy po podliczeniu przepłyniętych w 2012 roku dystansów uzyskałem wynik 166 km, pomyślałem, by podwyższyć nieco moją pływacką poprzeczkę. Na rok 2013 zaplanowałem więc przekroczenie bariery 200 km. Dziś, po ostatnim w tym roku treningu, z zadowoleniem mogę potwierdzić prawdziwość słów Michaela Phelpsa: „You can’t put limit on anything. The more you dream, the farther you get”. Na moim liczniku przekroczyłem właśnie 300 przepłyniętych w tym roku kilometrów. W przełożeniu na kolejne miesiące, wyglądało to tak:
Styczeń: 32,00 km
Luty: 19,80 km
Marzec: 25,00 km
Kwiecień: 31,70 km
Maj: 21,90 km
Czerwiec: 25,50 km
Lipiec: 29,40 km
Sierpień: 39,10 km
Wrzesień: 8,00 km
Październik: 13,90 km
Listopad: 21,30 km
Grudzień: 32,50 km
Jak widać, najlepszym miesiącem pływackim okazał się sierpień, jako, że czas urlopu pozwolił mi niemal codziennie bywać na basenie. Za to najsłabszy moment nastąpił z kolei we wrześniu. Właśnie wtedy rozłożyła mnie angina, a przy tym jednocześnie przeprowadzałem się i zmieniałem pracę. Jednak regularnie podwyższające się wyniki ostatnich trzech miesięcy wskazują, że na szczęście znów udało mi się wyjść na prostą. Znakomity rezultat 300 km motywuje mnie do kolejnych wyzwań w roku 2014. Tym razem już bez stawiania sobie konkretnych limitów!
A miłym zwieńczeniem roku jest przesyłka, którą właśnie przed chwilą dostarczył mi kurier. Nowiutkie kąpielówki Speedo (wzór 1 i wzór 2) będzie trzeba jak najszybciej wypróbować, wraz z nadejściem kolejnego roku pływackiego.

16 grudnia 2013

Z lektur pływaka



W weekendy Tsukuru chodził na pływalnię w klubie fitness. Klub był oddalony o dziesięć minut od jego mieszkania. Tsukuru pływał kraulem ze stałą prędkością i przepłynięcie półtora kilometra zajmowało mu trzydzieści albo trzydzieści pięć minut. Pływał w tym dwudziestopięciometrowym basenie w tę i z powrotem w takim tempie, żeby się nie zadyszeć. Lekko odwracał głowę na bok, szybko nabierał powietrza i powoli wypuszczał w wodzie. Im dalej płynął, tym ten regularny cykl stawał się stopniowo coraz bardziej automatyczny. Potrzebował dokładnie takiej samej liczby zamachów na każdą długość basenu. Wpadł w rytm i wystarczyło tylko, że liczył nawroty.
Co jest najlepszym sposobem spędzania wolnego czasu poza wypadem na basen? Oczywiście czytanie książek. A jeśli książka traktuje o pływaniu, wtedy przyjemność jest już podwójna. Tym razem na wątek pływacki natknąłem się w najnowszej powieści Murakamiego. Znany ze swej pasji sportowej Japończyk nie tylko sam zaliczył dziesiątki maratonów i kilka triathlonów, ale od czasu do czasu kreuje także postaci, które namiętnie biegają, chodzą na siłownię czy ćwiczą w fitness klubie. Tym razem, ku mojemu nadzwyczajnemu ukontentowaniu, Haruki Murakami postanowił wysłać swojego bohatera na basen. W nieco tajemniczą, choć dość prostą fabułę opowiadającą o poszukiwaniu tożsamości i utraconej przyjaźni, zgrabnie wplecione są wątki pływackie. I choć, sceny, w których Tsukuru Tazaki pojawia się na basenie nie stanowią istoty powieści, to jednak właśnie one sprawiły mi największą frajdę podczas czytania. Z pływackimi opisami Murakamiego nie sposób się wszak nie zgodzić…
Pływanie zmniejszyło nagromadzone w ciele Tsukuru zmęczenie i zrelaksowało napięte mięśnie. W wodzie czuł większy spokój niż gdziekolwiek indziej. Dzięki pływaniu dwa razy w tygodniu po pół godziny udawało mu się bez trudu zachować równowagę ciała i ducha. Poza tym woda była właściwym miejscem na rozmyślania. Pływanie przypominało pewien rodzaj medytacji. Kiedy wpadł w rytm, mógł pozwolić myślom wędrować bez ograniczeń. Jakby wypuszczał psa na łąkę.
Haruki Murakami, Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa, Muza 2013, s. 352